BBQ starts at 6 on Sri Lanka
Tak na prawdę to w ogóle miało nas tu nie być. Wykreśliliśmy ten punkt z naszej trasy jakiś czas temu ze względu na warunki pogodowe, które miały tu panować – wiejące monsuny, deszcze i raczej offseason turystyczny. Był jednak jeden argument, który zadecydował o zmianie planów – Mirissa to jeden z lepszych punktów do obserwacji waleni. Pomimo tego, iż miał to być również koniec sezonu na oglądanie tych gigantów, postanowiliśmy zaryzykować.
Mirissa to niewelka wiocha ciągnąca się wzdłuż nadmorskiej drogi. Nie ma tu właściwie nic godnego większej uwagi… Przynajmniej dopóki nie trafi się na długą, piasaczystą plażę pełną ociekających seafoodem knajpek. Yeah! Barakudy, groupery, red snappery, kalmary, krewety, lobstery i do tego w każdej knajpie wieczorne, kilkukodzinne happy hours na piwo po 300LKR. W końcu można moczyć nogi w morzu jednocześnie opychając sie świeżozłowionymi rybami. Powracają wspomnienia z Perenthian Islands – może jest tu trochę mniej dziko, ale dzięki temu wybór barów i jedzenia jest większy a sama plaża tez chyba fajniejsza. Po klimatach w knajpkach widać, że Mirissa to też spot surferski. Widać i czuć, bo zapach palonego marihuanenenu jest na plaży wszechobecny.
Realizacja głównej części planu nie poszła jednak do końca tak jak zakładaliśmy. W całej wiosce praktycznie każdy oferuje bądź pośredniczy w orefowaniu „whale watching”, o co właściwie przy każdej okazji byliśmy zagadywani. Wybraliśmy jednak ekipę z bardzo wysokimi notami na Trip Advisorze – „Whale watching club” ze swoją całkiem estetyczną budką zlokalizowaną koło portu. Właściciel mocno nas zaskoczył, całkowicie odradzając nam rejs, ze względu na praktycznie zerowe szanse spotkania waleni. 6-8 godzinny trip po dosyć niespokojnym morzu, wiążący się z dużym ryzykiem choroby morskiej nie brzmiał zachęcająco, zwłaszcza że kosztowałby nas ponad 300zł. Chyba po raz pierwszy spotkaliśmy się z podobną sytuacją w Azji, kiedy pieniądze są na stole a główny beneficjent mówi, że ich nie chce :) Jak się później okazało, nie była to zła decyzja. Poznana wcześniej brytyjsko-belgijska para, ktora wypływała przez dwa kolejne dni, była w stanie dostrzec tylko przez chwilę waleni sztuk jeden.
Jako alternatywny kierunek wybraliśmy wizytę w kolonialnym forcie Galle, oddalonym od naszej wiochy jakies 40km. Po drodze natrafić można na kilka punktów, w których w bardzo charakterystyczny dla Sri Lanki sposób, siedząc na wbitych w dno, wysokich palach, łowią ryby lokalni rybacy. „Łowią” może być w tym przypadku sporym nadużyciem. Ich praca polega głównie na siedzeniu w malowniczych miejscach i maczaniu kijków w wodzie a chleba (i zapewne ryb) dostarcza im lądowa obsługa doskakująca do każdego turysty, który zatrzyma się w pobliżu , wyciągająca kasę za możliwośc złapania kilku fotek. Nasz obiektyw na szczęście był długi a skuter szybszy :) Zresztą w drodze powrotnej w okolicach targu rybnego udało nam się trafić coś dużo bardziej autentycznego. Kilianaście osób wyciągające z morza wielką sieć pełną ryb, które 10 min później miały stać się przedmiotem handlu pomiędzy lokalnymi. Wydaje się nawet, że przy połowie brali udział zwykli klienci, którym zależało na szybszym dzisiejszym obiedzie.
A samo Galle? Fajne. Wnętrze fortu ma zachowany rewelacyjny kolonialny klimat i w dużym stopniu wolne jest od tandety. Ciche, spokojne i pełne knajpek. Całość można obejść w godzinę albo objechać skuterem w 10 min, ale na pewno warto.
Pora na skosztowanie seafoodu na wschodnim wybrzeżu – kierunek Arugam Bay.
ładowanie mapy - proszę czekać...