Một hai ba, joł!
Były miasta, miasteczka, radzieckie kolonie i plaże. Nadeszła pora na odrobinę wietnamskiej dziczy, która wg wielu źródeł od lat pozostaje niezmieniona, cały czas żyje własnym tempem i ma ponoć niepowtarzalny charakter. Konkretnie: pora odwiedzić deltę Mekongu. Olbrzymi teren, pokryty siecią mniejszych rzek i kanałów, będący miejscem akcji „Czasu Apokalipsy” Coppoli, gdzie spodziewamy się zaznać mniej ucywilizowanego Wietnamu. Jako bazę wypadową posłużył nam Sajgon (zwany oficjalnie Ho Chi Minh – na cześć wodza), o którym napiszemy więcej w następnych wpisach.
Uwielbiamy zapach Bahn Mi o poranku.. :) – o 8 rano wskakujemy do turystycznego busa, wiozącego zorganizowaną grupę na stała jednodniową trasę (boarding, pitstop w jednym z wietnamskich przydrożnych molochów dla turystów, „coconut island, sir”,”buy suvenirs, sir”,”buy dinner, sir”, powrót). Zrażeni poprzednimi doświadczeniami z wycieczkami korzystamy tylko z samego transportu do jednego z pierwszych większych miast w obrębie delty – My Tho – 120tys VND od osoby za 75km, czyli dwugodzinny transport. Postanowiliśmy nie zabierać ze sobą całego bagażu, spakować tylko kilka niezbędnych rzeczy a resztę zostawić w hotelu w Sajgonie. Miało nam to ułatwić poźniejsze, planowane swobodne przemieszczanie się po terenie delty.
Na miejsce docieramy sprawnie i szybko a sam postój po drodze o dziwo przytrafia się w całkiem przyjemnym i kameralnym miejscu. W My Tho wysiadamy w czymś co przypomina odrobinę halę odpraw do Ha Long z jedną małą różnicą – jest tu prawie pusto, dzięki czemu momentalnie wyławia nas małe mobilne biuro turystyczne w postaci uprzejmego Wietnamczyka całkiem biegle władającego angielskim. Proponuje hotele (ten już mamy), zorganizowaną wycieczkę po okolicznych wyspach prywatną łodzią, wypożyczenie skuterów, mapy, taksówki – full service. Wygląda na faceta będącego w stanie załatwić wszystko w promieniu 100km. Chwila rozmów, negocjacji… i kupujemy wycieczkę łodzią po utartych szlakach… no trudno. Inaczej nie zobaczymy tych wysp na Mekongu, które ponoć są warte odwiedzenia. W zestawie dostajemy jeszcze 3 skutery na 3 dni, mapę delty i sporo wskazówek gdzie i którędy się kierować, aby posmakować trochę wiejskich klimatów. Za 2mln dongów nie była do może okazja życia, ale oszczędzamy w ten sposób trochę czasu, który jest niezwykle cenny w momencie kiedy planujemy maksymalnie wycyckać mekongową pralinkę.
Szybko zrzucamy rzeczy w hotelu, który okazuje się być położony bardzo blisko przystani i biegiem na naszą „ulubioną” formę rozrywki – zaplanowaną wycieczkę turystyczną. Aby dostać się na łodź, przeskakujemy lub przeciskamy się przez szczeble portowej barierki. Nikt nie otwiera furtki – wygląda to trochę na mały prywatny, nie do końca zautoryzowany przez przystań, wycieczkowy pseudo biznes. Na łodzi wita nas pocieszny Wietnamczyk, którego uzębienie lepsze czasy pamięta zaledwie przez mgłę. Posługuje się lokalną odmianą Vietglisha, w dużej części niezrozumiałą, jednak dosyć szybko łapiemy jakąś delikatną nić porozumienia. Jesteśmy tylko my i kapitan. Pierwszy cel – Unicorn Island. Zaczyna się… hmm… dziwnie. Pierwszą atrakcją jest mini pasieka z pszczołami i produkcją miodu do której docieramy mijając kolejne stragany z lokalnymi wyrobami i gadżetami, z tą różnicą że nikt tu nas nie nagabuje, nikt do nas nie macha, jest cicho, spokojnie i całkiem przyjemnie. Najwyraźniej miód to jakiś lokalny rarytas. Dostajemy możliwość sfotografowania plastra miodu z pszczołami, wypicia herbaty jaśminowej z miodem i kwiatowym pyłkiem no i oczywiście zakupu tegoż wyrobu.
„Bees, honey from flowers, sir. They have queen” – dowiadujemy się tych niestety niespecjalnie robiących na nas wrażenie faktów. Herbatka dobra, po chwili jednak przechodzimy do konkretów. Na stół wjeżdża bananowe whisky, Kapitan dołącza się do konsumpcji, uczy nas wientamskiej wersji „na zdrowie” w dosyć zabawnej i rozrywkowej wersji. Pomimo tego, że mamy trochę wrażenie, że przywieziono nas na mały market, zaczynamy się całkiem dobrze bawić. A co najlepiej pasuje do miodu i bananów? 1,5m pyton, którego możemy owinąć sobie w okoł szyji i zrobić z nim zdjęcie. Nie wszyscy jednak korzystają z tej opcji :).
Przemarsz na degustację owoców tropikalnych uprawianych w okolicznych wioskach – longany, dragon fruity, ananasy, arbuzy i papaja lądują na bananowym podkładzie po czym krótka przechadzka do nabrzeża przy małym kanale i wskakujemy na małe charakterystyczne łodeczki z dwoma wioślarzami. 15 min rejs po porośniętym dżunglą kanale jest niezwykle klimatyczny. Zdajemy sobie sprawę, że to typowo turystyczna atrakcja służąca do wyciągania kolejnych dolarów od białasów, ale w tym miejscu jakoś zupełnie nam to nie przeszkadza. Cisza, pluskanie wioseł o powierzchnie błotnistej, zupełnie nieprzejrzystej rzeki, dokoła gęste palmy, kanał w użytecznej częsci ma moze 5-6m szerokości. Łapiemy rewelacyjny klimat… na zorganizowanym, totalnie turystycznym tripie? niemożliwe :) Pod koniec przeprawy, przedni wioślarz pokazuje nam ukrytą przy brzegu dżungli niewielką, sypiącą się, słomianą szopę.
– This is my house – żali się robiąc przy tym niewesołą minę (ciekawe ilu wioślarzy z innych łódek również w niej mieszka). Z tyłu, druga wioślarka cały czas zagaduje, że to już koniec, przeprawy, że zaraz wysiadamy. W raczej niezakamuflowany sposób próbują nam przekazać, że pomimo iż rejs po kanale jest w cenie, oczekują napiwku. Kolejne dolary znikają z portfeli. Na końcu czeka już na nas Kapitan. Pora na rejs w stronę Phoenix Island, na której znajduje się fabryka ponoć słynnych kokosowych cukierków. Jednak zanim przejdziemy do degustacji i oczywiście możliwości zakupienia tych lokalnych przysmaków zatrzymujemy się przy wielkim dzbanie wypełnionym wężami zalanymi czymś co przypomina trochę wodę z Mekongu.
– Snake Wine, come on. – zachęca nas rozweselony Kapitan. Z pewnymi oporami, z publicznych kieliszków (alkohol dezynfekuje naczynia, prawda?), przy akompaniamencie radosnego „một hai ba, joł!” wychylamy porcję napitku. Dobre :) Podobno 40% a smakuje nader zacnie. Dwa kroki dalej kolejny etap przygotowywania turystów do obfitych zakupów – jakiś rodzaj kokosowej wódki. Otrzymuje się ją przez napełnienie swieżego kokosa zawierającego jeszcze wodę kokosową alkoholem i leżakowanie przez jakiś czas. Podawany wprost z kokosa z wbitym lejkiem. „một hai ba, joł!” (musi dezynfekowac…w końcu ma podobno 50%). Chwila przechadzki po okolicznej wiosce, wykrzyczane dramatyczne „nieeeeee!” na moście, a’la Pluton, poprzedzone przypadkowym utopieniem jednej pary okularów w Mekongu, odśpiewanie im pożegnalnego „This is the end” przygotowały nas na zakupy i degustację słodyczy. Oglądanie całego procesu tworzenia i pakowania cukierków wzmaga jeszcze ochotę na uzupełnienie zapasów glukozy i fruktozy. W międzyczasie przewodnik zaprasza nas do stolika na boku, gdzie w towarzystwie innych lokalnych (jego znajomych) robimy „một hai ba, joł!” z inną, niezidentyfikowaną, ognistą Wodą Mekongu (taka porcja na pewno dezynfekuje), przegryzioną porcją suszonej ryby z sosem sojowym. Hop na łódkę – kierunek Coconut Island. Po drodze, Kapitan, który już niejedno „một hai ba, joł!” dzisiaj wykrzyczał zaprasza nas do posterowania jego łajbą.
– „You capitan, hahaha. To coconut island!” – wykrzykuje mocno rozbawiony. Przybijamy do brzegu. Z Coconut Island wiąże się pewna historia – w latach 70′ wyspę na swoją siedzibę wybrał sobie Coconutowy Mnich. Człowiek, który stworzył własną religię, będącą połączeniem chrześcijaństwa, buddyzmu, taoizmu i konfucjonizmu mająca na celu propagowanie pokoju na całym świecie. Jednym ze środków służących do osiągniecia tego celu (niestety nie wiemy w jaki sposób) miały być kokosy – to tylko nimi żywił się przez ostatnie 3 lata swojego życia, kiedy to zmarł ważąc 28kg i posiadając dwumetrowe włosy. Co ciekawe, udało mu się zebrać kilkutysięczną rzeszę wyznawców, mieszkających razem z nim na wyspie, odprawiających wspólnie z nim modły w coconutowej świątyni będącej czymś przypominającym trochę wytwór pijanego i oślepionego Gaudiego projektującego lunapark. Jesteśmy ciekawi, który mikroelement z kokosa odpowiada za pomysły budowania świątyń, których motywem przewodnim jest połączenie rosyjskiej rakiety kosmicznej z chińskim smokiem.
Wizyta w okolicach zbiornika pełnego krokodyli, spacer po wiosce, w której oczywiście zakupić można masę gadżetów wytworzonych z kokosa i wyruszamy na ostatnią wyspę. Dla nas to niestety trochę marnowanie czasu – nie ma tu nic poza kilkoma restauracjami, mała wsią i kilkoma straganami, dla lokalnych szansa na wyciągnięcie kolejnych Dongów od białasów. Spacer dla usunięcia zbędnych procentów z organizmu i powoli kierujemy się z powrotem na ląd. Po drodze zaliczamy kolejne próby interakcji z Kapitanem.
– „fiofla naj ełryłe” – opowiada Kapitan. Troche czasu zajmuje nam przetłumaczenie z Vietglisha, pomocny okazuje się długopis i kartka. W wyniku otrzymujemy: Firefly in night, everywhere – świetliki w nocy, wszędzie. Niestety, jest dopiero 15:00, więc na razie nie będzie nam dane ich zobaczyć.
Pomimo tego, że cała wycieczka skrojona jest na wyciągnięcie możliwie najwięcej ilości pieniędzy, nie czuliśmy się z tym źle. Prawdopodobnie dzięki temu, że na łodzi byliśmy sami, a przewodnik okazał się zabawnym i rozrywkowym typem, te 3h wydały się bardzo przyjemne. Do tego dopisała rewelacyjna pogoda, która w momencie schodzenia na ląd zaczynała się właśnie pogarszać. Mamy jednak wrażenie, że wycieczka w większym zorganizowanym (lub zdezorganizowanym) gronie, o podobnym programie, może nie być już tak zabawna i może zamienić się w zwykłe przemieszczanie się od jednego zakupowego punktu do drugiego.
Przed nami pół dnia, skutery już przygotowane w garażu (3 bikes 4 people really? buhaahahahha) a okno pogodowe do ataku na okoliczne wioski i gastro punkty się zamyka.
Prysznic i ruszamy. W momencie odpalenia skuterów zaczyna lać. Co to dla nas ? Mamy foliowe peleryny przywiezione jeszcze z Kambodży. Baki puste, zatem pierwszy kierunek – stacja benzynowa. Jeden skuter z braku paliwa pada po przejechaniu 500m. Następną godzinę część z nas spędzą pod dachem sklepu z ryżem, oglądając lejące się z nieba strugi deszczu i wypatrując misji ratunkowej.
Po tych przejściowych problemach ruszamy na kulinarny podbój My Tho. Tu niestety zaliczamy trochę zawód – wzdłuż głównej ulicy dominują raczej tylko wózki z mniejszymi przekąskami, Ca Phe (kawiarnie) oraz małe, obskurne restauracje zlokalizowane najczęściej w ciemnych, zagrzybiałych garażach. Nic nie zachęca. Na szczęście jesteśmy mobilni. Niemal wyjeżdzając z miasta trafiamy na coś co wygląda odrobinę bardziej obiecująco. Spora wiata kryta strzechą, wewnątrz kręci się na grillu okazały egzemplarz cielaka. Znowu budzimy wielką sensację. To zdecydowanie nie jest miejsce do którego trafiają turyści. Większość przyjeżdża w te okolice ze zorganizowanymi wycieczkami z Hanoi i zaraz po zakupach wracają z powrotem. Pozostali kręcą się raczej w okolicach przystani. Stąd niemałe poruszenie na nasz widok. Tradycyjna już konsternacja przy przeglądaniu menu. Tom nuong – krewetki z grilla – tego zawsze możemy być pewni. Na szczęście po chwili pojawia się młoda, bardzo sympatyczna dziewczyna przypominająca wietnamską wersję Billguna Ariunbaatara, znająca parę słów po angielsku. Pomaga nam trochę w wyborze, trochę doradza, wybiera dla nas jedno danie. Po chwili na stół wjeżdża wielki kocioł z zupą pełną długich rybek i ziół – rewelacyjna wyżerka. Zupa gotuje się na środku stołu na małym ogniu, obsługa pilnuje czasu aby w odpowiednim momencie dorzucić odpowiednie składniki i wydać nam zezwolenie na pochłanianie. Na pierwszy deser kolejna znana opcja – Tom Rang Me – krewetki z woka w sosie z dużą ilością cebuli okraszona orzeszkami. Drugi deser – Bo ne -wołowina smażona na palniku na stole, w maśle i ananasach wraz z zielonym mango. Przy całym procesie smażenia pomaga nam obsługa, taplając w maśle kolejne kawałki pysznej, miękkiej wołowiny i rozdzielając ją po naszych miseczkach. Rewelacja. Na koniec trzeci deser – talerze pokrojonych owoców w lodzie. Za całość rachunek zamyka się w 520tys. dongów wraz z napojami. To były dobrze wydane pieniądze :)
Objedzeni wracamy do hotelu regenerować siły przed jutrzejszą większą wyprawą motorkami po wiochach delty Mekongu. Plany są ambitne. Pogoda wg prognoz powinna być w miarę dobra. Nie możemy się doczekać, zwłaszcza że dostaliśmy trochę instrukcji, którymi lokalnymi drogami się przemieszczać, aby zapewnić sobie jak najwięcej wizualnych lokalnych atrakcji.
ładowanie mapy - proszę czekać...