W Wietnamie, wieczorami głodne ssaki wychodzą na żer…
Jak zwykle okazuje sie, ze najtrudniej jest zacząć. Publikacja kolejnych wpisów w takich okolicznościach przyrody jest niezłym wyzwaniem, zwłaszcza kiedy mózg przestawiony jest w tryb nicnierobienia.
Ale do rzeczy. Ten wyjazd z założenia ma być trochę inny od poprzednich – trzy kraje, trzy duże miasta oraz trzy wyspy z dużym naciskiem na te ostatnie. Wietnam – Kambodża – Tajlandia południowym wybrzeżem, więc raczej jesteśmy nastawieni na obijanie się.
Pierwszy postój – Ho Chi Minh zwany dawniej Sajgonem. W tym temacie, od naszego ostatniego pobytu tutaj niewiele się zmieniło, poza jednym małym detalem. Główna backpackerska ulica Bui Vien stała się jedną z największych i najgłośniejszych imprezowni w tej części świata, śmiało konkurując pod tym względem z osławioną Khao San, od dawna zasługującej na tytuł Dupy Szatana: dziwki, dragi i balety. Nie przeszkodziło nam to oczywiście w zjedzeniu paru dobrych rzeczy i wypiciu paru tanich piw.
Sajgon miałb być dla nas jednak tylko punktem startowym w nadchodzącej wycieczce. 40minutowy lot pozwolił nam przerzucić się na na Phu Quoc – największą wyspę Wietnamu. Wiedzieliśmy wcześniej, że to miejsce jest praktycznie rosyjsko-chińską kolonią, więc widoki w drodze do naszego resortu specjalnie nas nie zaskoczyły – wielkie, drogie hotele przeplatają się z chaotycznymi placami budowy, a całość okraszona jest typowym azjatyckim bajzlem. Gdzieniegdzie, posród blasznych szop wyrastają wielkie centra rozrywki – kluby Karaoke, które sądząc po rozmiarach i iluminacji, przerabiać muszą gigantyczne ilości gotówki. Ale nawet tu da się znaleźć miejsca warte odwiedzenia. Night market z pełnym przekrojem seafoodu, molo pełne imprezujących lokalesów wykrzykujących kolejne utwory do wielkich niby-przenośnych zestawów karaoke czy rewelacyjna knajpa Crab House (choć już nie tak azjatycka) serwująca niesamowicie dobrze zrobiony seafood, to miejsca które na pewno zapamiętamy na długo. Oprócz tego dziesiątki lokalnych knajpek i straganów serwujących masę przeważnie świetnego jedzenia.
Wydaje się, że trafilismy chyba na najlepszy moment by tu wylądować na – turystów w zasadzie niewielu, plaże puste, spokojne i bez turystycznego szitu.
Nie ukrywamy, że Wietnam znalazł się na tegorocznej trasie głównie ze względów gastronomicznych. To kraj, którego mieszkańcy uwielbiaja jeść i karmić co w połączeniu z wybitnie niskimi cenami oraz z ciągłym dostępem do świeżego seafoodu czyni go z automatu jedną z naszych ulubionych destynacji.
Tym razem miło zaskoczyli nas też sami Wietnamczycy. Przy poprzedniej wizycie kolejne próby szarpnięcia nas na parę dongów, zwłaszcza w obrębie turystycznych szlaków momentami potrafiły być mocno wkurirytujące. Tym razem nawet taksówkarz, który przez poł godziny woził nas w poszukiwaniu naszego hotelu (po tym jak pokazaliśmy mu na mapie błędną lokalizacje) nie podjął nawet najmniejszej próby skubnięcia nas na cokolwiek. Nikomu w knajpie nie zapomniało się zwrócić pełnej reszty a straganiarze brali od nas za swoje produkty tyle samo co od lokalnych. Trochę jakby nieswojo… (Same same but different)
Tyle w temacie miasta. O okolicach jeszcze napiszemy.
P.S. wygląda na to, że poza charakterem wyjazdu, zmieni się jeszcze jedna rzecz. Zapowiada się, że większość fotek które tu wyląduje będzie pochodziła prosto z telefonów. Trochę znak czasów, trochę lenistwa. Pewnie tego jeszcze pożałujemy.
ładowanie mapy - proszę czekać...