Big Brother
Singapur przypomina nieco niekończący się eksperyment socjologiczny, któremu władze bacznie się przyglądają poprzez wszechobecne kamery. Kolejne regulacje prawne są wprowadzane dla tzw dobra ogółu. Ludzie mają żyć wygodnie, bezpiecznie ale zgodnie z pomysłem władzy. Co wcale nie musi być złe jeśli Ci na górze wiedzą co robią. Od pół wieku rządy sprawuje ta sama partia i nikt nie chce zmiany. Co więcej wygląda na to, że ta próba stworzenia swoistej utopii w jakiejś części się sprawdza. Singapurowi udało się totalnie stłamsić problem korupcji wśród władz stosując starą zasadę – jak dobrze zarabiasz to nie szukasz drogi na skróty (głowa Państwa zarabia kilka milionów dolarów rocznie). Również wskaźnik przestępstw jest bardzo niski. W całym mieście nie można pozbyć się wrażenia że ktoś stale kontroluje każdy twój ruch. Kamery są dosłownie wszędzie.
Postępowe na pierwszy rzut oka ustawodastwo ma różne oblicza. Miasto – państwo z jednej strony jest jednym z czołowych azjatyckich centr usług bankowych i nowych technologii, internet jest śmiesznie tani, na bilboardach widać oferty 100GB za 10 S$ miesięcznie (ok 40 pln, dla turystów jest opcja wypożyczenia przenośnego routera dla ośmiu urządzeń za 15 S$ dziennie), zalegalizowano prostytucję, a z drugiej strony nadal stosują kary cielesne w postaci batów za zaśmiecanie ulic i wandalizm. W trosce o czystość wycofano nawet ze sprzedaży gumę do żucia żeby wyeliminować efekt gumowych placków na chodnikach (można kupić jedynie gumę dla palaczy). Generalnie dbanie o czystość i ogólnie rozumiane dobre zachowanie mieszkańców miasta przynajmniej formalnie ma wysoki priorytet. Na każdym kroku napotykamy się z tabliczkami informacyjnymi z karami wysokości kilkuset S$ za przechodzenie przez ulicę, jedzenie, picie, palenie w miejscach do tego niedostosowanych czy śmiecenie. Możliwe są też comba: kilka lat w więzieniu + baty. Nawet kosze co w tej części Azji jest ewenementem występują nadwyraz licznie. Mimo tych wszystkich zabiegów ulice wciąż jednak nie lśnią. Jest czyściej niż np w Jakarcie czy Bangkoku ale i tak do Europy daleko. Pomimo całej tej regulacji zachowań karami mamy jednak wrażenie, że trzeba już na prawdę przegiąć aby zebrać parę smagnięć rózgą skoro nawet koło tak uczęszczanego miejsca jak Hotel Bay Sands widać lokalesów i turystów palących zaraz przy znaku zakazu z informacją o wysokiej karze i nikt nikogo w dyby nie zakuwa. Może władze to tolerują do jakiegoś poziomu, z pewnością w momencie przegięcia nie patyczkują się o czym wiedzą m.i.n. dwaj Niemcy, którzy za graffiti na kolejce dostali po kilka lat więzienia i 3 baty. Może się ta ilość batów wydawać niską ale podobno boli jak cholera i zostają blizny (rózga trzcinowa tnie ciało 0,5cm wgłąb). Kara śmierci za narkotyki to w tej części świata standard. Byliśmy w Singapurze niestety tylko jeden dzień więc z pewnością nie wchłonęliśmy klimatu tego miejsca do końca i odczucia są bardzo powierzchowne ale miasto nam się spodobało, niemniej jednak nie mogliśmy się oderwać od myśli, że wielki brat mimo wszystko cały czas czuwa (wszechobecne kamery). Tak czy owak Singapur z lekkim niedosytem będziemy wspominać bardzo dobrze zarówno z powodu jedzenia w Little India, multikulturowego klimatu jak i niezapomnianych widoków nocnej panoramy miasta z dachu Hotelu Marina Bay Sands. Nie odpuściliśmy sobie również wizyty w padokach F1.
Straciliśmy nieco czasu na poszukiwanie transportu na dzień następny – kierunek malezyjska wyspa Tioman. Właściwie niewiele zabrakło a musielibyśmy przymusowo przedłużyć tu pobyt. Kilkugodzinne kręcenie się po mieście niczym gówno w przeręblu zaowocowało znalezieniem taksówki w kierunku malezyjskiego Johor Baru (60 sgd). Dalej malezyjskim już autobusem za 30 MYR od głowy przedostaniemy się do malezyjskiego portu Mersing skąd łodzią wyruszymy w tropiki na zasłużony wypoczynek.
ładowanie mapy - proszę czekać...