Chillin’ in Ella
Do Ella dotarliśmy po około 3 godzinach telepania się pociągiem. Tym tazem był to luksus nad luksusy bo wagon pierwszej klasy – pod dupą miękko, okna zamknięte żeby arystokracji nie wiało w oblicza.Żeby wysiąść trzeba pokonać metrową różnicę między podłogą wagonu a peronem ale to już cena wyższej klasy – wiadomo: wyższa klasa, wyższe podwozie, wyższe ryzyko utraty jedynek.
Ella, mała górska miejscowość, jest raczej zlepkiem kilkudziesięciu budynków (z czego 80% to guesthouse), jednego skrzyżowania drogi asfaltowej z nieasfaltową, kilkudziesięciu mieszkańców i tyle samo psów. resztę przyrody ożywionej stanowią turyści, którzy nareszcie mając możliwość picia alkoholu, chętnie przesiadują w lokalnych knajpkach.
Taak – wreszcie dotarliśmy do miejsca, na które Budda, Sziwa i Allach przymykają oko i pozwalają na spożywanie piwa.
Pomimo, że nadal jesteśmy w górach, klimat wydaje się być zupełnie inny. Może i wieczorami stadardowy ekwipunek podróżniczy (tshirt, szorty i flipflopy) wymaga czasem dodatkowej warstwy termicznej, to wilgotność utrzymuje się na typowym tropikalnym poziomie.
Nasze zakwaterowanie okazało się być położone na szczycie wzniesienia, które biorąc pod uwagę temperaturę powietrza i wagę plecaków było wysokości co najmniej Kilimandżaro, z niegorszym od Kilimandżaro widokami: wieczorem na zachód słońca, rankiem na stół suto zastawiony półmiskami ze śniadaniem (dla 6 osób lub 1 Człowieka Rurę) – omlet, dhal curry (pikantna soczewicowa, żółta breja), kokosowe rotti, sambol, naleśniki, owoce.. yum!
W taki oto sposób znaleźliśmy się w ładnym krajobrazowo miejscu, w którym czas jeszcze wolniej płynie. pomiędzy chilloutem a chilloutem zaliczyliśmy krótką, nocną wspinaczkę na Little Adams Peak, by być na szczycie o wschodzie słońca i stamtąd podziwiać widoki na okolicę. Wszystko poszlo zgodnie z planem: pobudka o 4, dotarcie na szlak, dojście na szczyt. Zgralimy sie idealnie w czasie bo wlasnie zaczelo switac. Oprocz nas para Norwegów, kawałek dalej kilka innych osób. Wszyscy kontemplują. Cisza. Sielanka.. wtem! Na szczyt dotarło również kilka Chinek. Rozlazły się wszędzie i bezpardonowo zgwałciły caly sielankowy klimat. Każda z nich musiala zaliczyc sesje fotograficzną: z podskokiem, w pozycji jaskółki, w bieliźnie, na kamieniu, przy kamieniu, z kolezanka, bez kolezanki, z reką w gorze, w dole…ech… Staraliśmy sie uciec w inne miejsca, niestety bez szans. Byly wszedzie. Zupełnie nie przejmując się obecnością innych.
Po powrocie zaliczylismy wspaniale sniadanie i niezrażeni porannym doswiadczeniem pojechaliśmy zobaczyć pocztówkową atrakcję – stary wiadukt kolejowy oraz zrobić pętelkę po okolicy skuterkiem przez pola herbaty (Spring Valley). Resztę czasu wypełniło odkrywanie nowych smaków lankijskiej kuchni, które w końcu pokazały nam swoje lepsze oblicze. A skoro Budda, Allach i Sziwa nie patrzą to.. :)
p.s. w święta narodowe panuje w całym kraju prohibicja (tak jakby było czego zakazywać). Wiedzieliśmy już jednak, że Budda nie widzi przez papier, ale okazuje się że przez porcelanę również.
Zatem, enjoy your lager ceylon tea!
ładowanie mapy - proszę czekać...