Inle lake

Do miasteczka Naung Shwe, położonego nieopodal jeziora Inle dotarliśmy bo średnio przyjemnej, ośmiogodzinnej podróży minibusem. Potwierdziły się zasłyszane historie o birmańczykach nienajlepiej znoszących podróże. Jeden z nich, po dosyć poważnie wyglądających ekscesach, ostatnie 50km wycieczki po górskich, krętych i cholernie wyboistych drogach postanowił spędzić na dachu naszego busa w towarzystwie plecaków.
Inle i jego okolice to obok Bagan obowiązkowy i najczęściej odwiedzany przez turystów punkt na trasie wiodącej przez Birmę. Widać to w samym miasteczku, które dosyć mocno ostało już skomercjalizowane, zapełnione licznymi agencjami turystycznymi, hotelami i różnego typu gastro usługami. Nadal, mimo wszystko, turystów nie ma przesadnie dużo i znalezienie knajpki, w której można coś zjeść i napić się piwa w towarzystwie lokalnej społeczności nie jest trudne.
Miasteczko pełni przede wszystkim rolę punktu początkowego i końcowego dla wycieczek po malowniczym jeziorze, słynącym z licznych, niespotykanych chyba nigdzie na tę skalę wiosek na palach. W okół jeziora skupia się życie ok. 900tys. ludzi, dla któch głównym źródłem utrzymania jest właśnie akwen wraz z rozległymi mokradłami.
Zaraz po przyjeździe postanowiliśmy zorganizować wycieczkę. Idąc za sugestią bloga ‚Paczki w podróży’ wysłaliśmy maila pod podany przez nich adres. Chwilę potem,po krótkiej rozmowie jesteśmy ustawieni na całodzienny ‚non-touristic special trip’. Podekscytowani, zupełnie zapomnieliśmy się targować przystając od razu na zaproponowane 35tys. kyatów (ok 110zł) za prywatną łódkę. Wyruszamy 7:30.
Do dyspozycji mamy wielkiego może 10-12 metrowego longboata, parasole i kapitana, który nie bardzo włada angielskim, chociaż podobno wiele rozumie. Pierwszy krótki postój zaliczamy chwilę po wypłynięciu z kanału na otwarte jezioro. To tutaj czychają rybacy, naśladujący tradycyjne metody połowu ryb przy użyciu wiekich koszy. Stojąc na jednej nodze na końcu łodzi, drugą mając owiniętą w okół wiosła wykonują kolejne ekwilibrystyczne figury pozując do zdjęc. Jedną z figur jest oczywiście wyciągnięta po ‚present for me,sir’ ręka. Nasz przewodnik omija ich dosyć sprawnie, dając nam jednocześnie chwilę na złapanie kilku fotek. Całość, pomimo braku autentyczności wygląda jednak na prawdę ciekawie.
Kolejne postoje zaliczamy przy wodnych farmach pomidorów. Te uprawia się tutaj całkowicie na wodzie, nawożąc je glonami pozyskiwanymi paręset metrów dalej z dna. Pomidory owocują tu cały rok i są podstawą rewelacyjnej sałatki z dodatkiem aromatycznej szalotki i sosu orzechowego z ddatkiem chili, zamawianej przez nas przy każdej możliwej okazji. Rewelacja, na równi z kolejna specjalnością regionu – sałatką z awokado, oczywiście z dodatkiem pomidorów.
Płynąc przez kolejne wioski, zauważając coraz mniej turystów, docieramy do odległej, położonej na drugim końcu jeziora świątyni. Wysiadka z łodzi. Kilkunastominutowy spacer pod długą zadaszoną wiatą, pod którą co jakiś czas odbywa się chyba lokalny targ, kończy się na niewielkim wzgórzu na szczycie której posadowiona jest niewielka świątynia i kilkadziesiąt małych buddyjskich stup. Nie ukrywamy, przeważnie jesteśmy sceptycznie nastawieni do kolejnych miejsc kultu do których prowadzą nas zorganizowane wycieczki. Tu jednak pełne zaskoczenie. W okolicy przemyka tylko kilku miejscowych, a błoga cisza mącona jest tylko przez spiew ptaków i dzwięki setek dzwoneczków poruszanych wiatrem. Same stupy w przeciwieństwie do wielu spotykanych w okolicy nie są nówkami z betonu, a raczej klimatycznymi, bogato zdobionymi, małymi dziełami, stojącymi w tym miejscu od dłuższego czasu. To zdcydowanie jedna z najładniejszych świątyń jakie widzieliśmy. Relaks.
Resztę dnia spędzamy na pływaniu po kolejnych wioskach i obserwowaniu lokalnego życia, bardzo mocno związanego z jeziorem. Tu nie ma miejsca na spacery. Tu wszystko odbywa się na wodzie. Transport, uprawy, kąpiele, pranie, zabawa.
Oczywiście, nawet na non-touristic trip nie może zabraknąć elementów typowo turystycznych, dlatego lądujemy w sporym warsztacie tkackim, gdzie lokalne kobiety prezentują tradycyjne techniki wytwarzania materiałow z bawełny, lnu i lotosu. Wstęp darmowy, na końcu oczywiście sklep z cenami podbitymi przynajmniej 2x. Dziękuję, nie skorzytamy. Na wizyty w kolejnych workshopach już się nie decydujemy. Może i to fajne, ale chyba nie dla nas. Trochę jak zoo, tylko że ludźmi.
Zachód słońca i kolejna atrakcja. Przewodnik zabrał nas do miejsca, gdzie prawdziwi rybacy wyławiają z jeziora sieci. Tam już nie ma wyciągniętej ręki i niczym nie uzasadnionych akrobacji. Jeteśmy my, dwie łodzie i rybacy wykonujący swoją robotę bez zbędnych cyrków, nadal jednak robiąc wszystko na jenej nodze. Silnik wyłączony, dryfujemy w ciszy, przy zachodzie słońca. Relaks.
Pora na kolację złożona głównie z pomidorów i awokado. Nno może przyprawioną odrobinę prosiakiem i rybą.

ładowanie mapy - proszę czekać...

Inle Lake 20.584581, 96.909714