Need for Speed: Malaysia

Z Kuala Lumpur przenosimy się na wyspy – Perhentian Islands, znajdujące się  około 450km od KL. Jak się później okazało, była to jedna z najszybszych podróży (co nie znaczy że najkrótsza). Jako środek transportu wybraliśmy Sani Express – ‚luksusowe’ autobusy po 41 RM za głowę. Wybierając wśród dostępnych na dworcu przewoźników, ten przykuł naszą uwagę najschludniejszym okienkiem i wyświetlanym filmem wizerunkowym na którym podróżujący Sani Expressem obłożeni są ze wszystkich stron multimediami, mają do dyspozycji WI-FI na pokładzie, a komfortu cały czas dogląda stewardessa, przykrywając śpiących miękkim kocykiem…
Tego dnia stewardessa chyba miała wolne, a wszelkie multimedia prawdopodobnie trafiły do serwisu. Twarze wokół też jakieś niezbyt przyjazne. Sam autobus jednak niczego sobie – wygodne, lotnicze siedzenia w układzie 2+1. Zajmujemy miejsca na górnym pokładzie przy przedniej szybie, licząc na fajne widoki. Autobus okazuje się nie tylko wygodny. Jest także niesamowicie szybki a siedzenie na piętrze chyba nie sprzyja redukcji przechyłów. Pierwsze 3h trasy to zmęczenie niemożliwością snu przeplatane z panicznym strachem. Kierowca chyba jednak wiedział co robi, w iście malajskim stylu wyprzedzając kolejne zawalidrogi.
Około 6 rano dotarliśmy do Kuala Besut – nabrzeżnej miejscowości, z której odpływają łodzie motorowe na wyspy. Za 70RM zakupiliśmy bilet w dwie strony, a godzinę później wsiadaliśmy na pokład. Łódka to trochę wększa szalupa z daszkiem i przyczepionymi dwoma potężnymi silnikami Yamahy (250KM). Po raz kolejny doświadczyliśmy Malay Style w przemieszczaniu się – nikt z nas nie podejrzewał, że można przemieszczać się po wodzie z taką prędkością, radośnie podskakując na falach. Jako że wybraliśmy miejsca na dziobie doznania były wyjątkowo spotęgowane – raz za razem odrywaliśmy się od ławki, by za chwilę spaść na nią z głośnym „Ku*** aua!”. Prawdopodobnie w przyszłości odbije się na to na kondycji naszych kręgosłupów, jednak w tym momencie radość z wycieczki przesłaniała te smutne aspekty.
Po niecałych 30 min (dziwne, że nie po 2 minutach) docieramy do plaży Long Beach na Kecil potocznie nazywanej Small Island. Kolor wody obłędny. Speed boat nie dopływa jednak do brzegu. Zatrzymuje się może 200m od plaży gdzie przechwytują nas wodni taksówkarze w swoich maleńkich szalupach z orzecha kokosowego z doczepionym silnikiem. Oczywiście nic za darmo – 5RM za osobę. Ostatnie metry z plecakami i tak musimy przejść po wodzie.

Zagospodarowanie plaży  do której dobiliśmy nie wygląda imponująco. Podobnie ośrodki które na niej znaleźliśmy. Większość to przeważnie tzw. Chalets – po wizycie w kilku wydają się odpowiednikiem naszych szaletów. Generalnie nie były to miejsca w których poniżej 3promili byłby w stanie zasnąć ktokolwiek z nas (a przy takich cenach alkoholu niezwykle trudno byłoby uzyskać owe 3 promile..). Pozostałe miejsca były albo niesamowicie drogie (600-700RM za pokój lub domek) albo zajęte. Jedyną słuszną decyzją wydawała się przeprawa przez dżunglę na druga stronę wyspy. Wyposażeni w Offa, bez maczet i prowiantu za to pełni obaw, zapuściliśmy się wgłąb.. 8 minut spaceru po ścieżce z betonowej kostki, nie napadnięci przez żadną dziką zwierzynę – dotarliśmy na Coral Bay. Jest schludniej, ładniej i przyjemniej a czujnemu oku Tomka oczywiście nie umyka napis „BBQ starts at 7pm”. To oczywiście przesądza o tym, że musimy znaleźć coś w tej okolicy.

Mały rekonesans i trafiamy fajny ośrodek z domkami z klimatyzacja i łazienka. Nie jest tanio, ale dzięki obecności handlowca w naszych szeregach udaje nam się wytargować śniadanie w cenie. Zapowiada się dobrze :)