Snorkeling
Na Perhentians Islands skupiliśmy się głównie na czterech rodzajach aktywności:
– absolutnym braku aktywności
– snorklowaniu
– kajakowaniu
– pożeraniu gigantycznych ilości grillowanego seafoodu
Jako że pierwszy z nich nie wymaga specjalnego komentarza, skupimy się na pozostałych trzech, poświęcając im oddzielne notki:
Na snorklingową wycieczkę wybraliśmy się wraz z młodym Maanem z Maya Challett. Za 35RM oferował wypłynięcie w 6 różnych punktów, dostęp do cyfrowego wodoszczelnego aparatu i krakersów. Ekstra – płyniemy.
Przystanek nr1 – Coral Garden. Niestety ze względu na Ramadan Maan nie mógł z nami pływać, ale cyfrówka była do naszej dyspozycji. Nim Francuzi z naszej łódki przeprocesowali ten komunikat my wraz z aparatem już dawno daliśmy nura w koralową toń. No i jakby to oni ujęli… „U lala”. Zewsząd różnorodność kolorów, kształtów, idealna widoczność w krystalicznej wodzie, przez która przebijają promienie sloneczne, ryby papuzie ogryzające koralowce, po prostu głowa w akwarium. „Nasz” operator cyfrówki miotał się z lewa na prawą w przód i w tył, chcąc zatrzymać „na kliszy”najwięcej tego co widzial, wpadając w końcu w dziki szał cykania wszystkiego co popadnie ;). Niestety otumanienie odbiło się nieco na jakości zdjęć, ilościowo natomiast wyrobił 300% normy. Oszołomieni, ale szczęśliwi mkniemy z jeszcze większymi oczekiwaniami do kolejnego punktu wyprawy, czyli do miejsca gdzie widuje się olbrzymie żółwie. Oby było jak u Hitchcoka – trzęsienie ziemi i napięcie wzrasta. Pkt2: Turtle point. Przypominało to trochę polowanie, Maan z łodzi skanując gołym okiem głębiny, wypatruje żółwia, każe nam dać sygnał jak będziemy gotowi wskoczyć do wody, bo to szybki zółw podobno (tak, wiemy jak to brzmi;)). Jesteśmy gotowi, get, set, ready i… nur! Jest! Mamy go! Jest ogromny i szybki. Gonimy skubańca ale rezultat jest taki że najwyraźniej znudzony zabawami z białymi golasami odpływa nie zwracając na nas uwagi. Wynurzeni z lekkim zawodem że zwierz czmychnął, ale wciąż towarzyszy nam pełna ekscytacja, co za ŻÓÓÓŁW!!! Maan odczytuje naszą mowę ciała w lot i wskazuje kierunek na leniwego żółwia, który przycupnął przy dnie i chwilowo pozwoli pooglądać się z bliska. Z lekką podejrzliwościa podpływamy, grupowy skok z łódki no i jest, tak samo duży ale nie zwiewa, jakby go bawił ten wianuszek płetwonogich stworów wokół niego. Żółw w dól to i my w dół, żółw w górę aby zaczerpnąć powietrza to my za nim jak na sznureczku, zahipnotyzowani majestatycznoscia tego stworzenia. Jesteśmy bardzo blisko na wyciągnięcie ręki, żółw ogromny jak jakaś krowa morska skubie coś na dnie. Pod brzuchem towarzyszą mu jakieś rybki, żerując na tym co mu z paszczy wypadnie. Oczarowani wciąż żółwiem mkniemy do najbardziej oczekiwanego etapu wycieczki…pkt3: Shark point. Generalnie w tej okolicy można spotkać rekiny rafowe czyli z tych niegroźnych jak zapewnia Maan: rekin tygrysi, rafowy i wielorybi. W shark point mamy szanse na rafowego, który dochodzi do 1,6m długości, z daleka podobny do żarłacza białego (hmm). Dopływamy do małej zatoki, Maan znów przeprasza, że nie wejdzie z nami do wody, ale cóż: Ramadan. Trudno, dawać nam tego rekina! Włącza się irracjonalny pęd ku spotkaniu prawie 2-metrowego potwora, podobno niegroźnego… Chlup, i znowu jesteśmy z głową w akwarium ale gdzie te rekiny? Dawać rekiny!! Maan wskazuje miejsce gdzie powinniśmy je spotkać. Płyniemy w wyznaczonym kierunku przełykając ślinę, jak dzieci którym obiecano w nagrodę cukierka płyniemy ile sil w płetwach. Jest, a właściwie kilka, szybkie jak podmorskie srebrzyste ferrari – metrowe rekiny. Niestety, nie spotkaliśmy większych ale i te dawały już sporą dawkę emocji. Rafa – checked, żółwie – checked, rekiny – checked. Krótki lunch w wiosce rybackiej gdzie o dziwo ryby zjeść nie można bo nie ma. Podobno nie łowią a kupują ale teraz jest Ramadan więc ciężko kupić. Ruszamy dalej – kolejny przystanek: Lighthouse. Nur do akwarium, mnóstwo rybich ławic, barakudy, rzucasz krakersa i 1000 rybek momentalnie skupia się w jednym punkcie ;) Otwierasz dłoń z krakersem, nagle jednocześnie setki rybek wyrywają kolejne kęsy. Jeszcze tylko skoki do wody z latarni i kierujemy się w stronę ostatniego punktu -Romantic Beach. Maan mówi że w tym miejscu można spotkać sporo clownfish (rybka z „Gdzie jest Nemo”) reszta może się poopalać na praktycznie pustej tropikalnej plaży z białym iskrzącym w słońcu piasku. „If you feel no romantic I’m sorry”- kończy Maan. No i faktycznie Clownfish-e jak z reklamówki Sony buszują w ukwiałach. Zbliżamy się na odległość kilku cm od maski a te nic, dalej się gonią po tych rurkach ;). Ogólnie Parenthian Islands można śmiało uznać za dobry kierunek zarówno dla snorkelerów jak i diverów. Nurkowie mają z tego co widzieliśmy sporo atrakcji, m.in. zatopione wraki. Dobra. pora wracać do bazy. Wrażeń masa, czas zakończyć ten niezwykle udany dzień plażowym BBQ. Z seafooda. O tym co jest specjalnością zakładu w tej materii już niebawem.
Poniżej fotki, które dostaliśmy jako bonus. Zrobione przez kogoś kto wiedział jak i gdzie fotografowac w tych wodach.