Strefa zdemilitaryzowana

Przed opuszczeniem Hue mieliśmy jeszcze dwie sprawy do załatwienia. Pojechać do DMZ (Demilitarized Zone – Strefa zdemilitaryzowana) i znaleźć w końcu jedzenie, które spełni nasze wysokie wymagania smakowe, których wciąż nie możemy w Wietnamie zaspokoić. Do DMZ wybraliśmy się samochodem z kierowcą (innych nie można wypożyczyć w Wietnamie). Strefa Zdemilitaryzowana wbrew swojej nazwie była jednym obszarem najaktywniejszych działań wojennych w trakcie całej wojny wietnamskiej (Wietamczycy nazywają ją amerykańską) oraz swego czasu jedną z najbardziej zmilitaryzowanych stref na świecie. Rozciągała się wzdłuż 17go równoleżnika – czyli wzdłuż granicy pomiędzy komunistycznym Wietnamem Północnym a antykomunistycznym Wietnamem Południowym. Północ z Południem łączył sławny most Hienh Luong.
Zespół tuneli Vinh Moc  do którego planowaliśmy dotrzeć powstał dzięki pracy chłopów tamtejszej wioski, którzy nie chcąc pozostawić swojej ziemi łopatami, koszami i gołymi rękami wykopali sieć tuneli które na kilka lat stały się dla nich schronieniem przed bombardowaniami oraz ostrzałami. Niestety popełniliśmy mały błąd podczas wyboru środka transportu i zamiast wypożyczyć faktycznie samochód wyszła z tego wersja private trip do DMZ i niestety z ograniczonym programem. W skrócie albo „Highway 1” – punkty po wschodniej stronie DMZ albo „Highway 2” – punkty po zachodniej stronie DMZ, w kierunku granicy z Laosem. Kierowca pomimo licznych prób przekupstwa z naszej strony nie chciał zaliczyć obu tras poza regulaminem. Najbardziej zależało nam na tunelach w Vinh Moc więc ostatecznie wybraliśmy „Highway 1” gdzie obiecano nam zobaczyć wcześniej wspomniane tunele, historyczny most Hien Luong nad rzeką Ben Hai, bazę Doc Mieu i coś tam jeszcze.
Całą drogę do DMZ przespaliśmy. W końcu wysiadka. Na miejscu proponują przewodnika ale wydaje się nam to niepotrzebne. Wchodzimy do Vinh Moc ścieżką w lesie bambusowym. Co kilka kroków wielkie leje wydrążone w ziemi porośnięte bujną zielenią, opatrzone tabliczkami „bomb crater”. Widzimy również grupkę młodych Amerykanów robiących sobie zdjęcie z palcami ułożonymi w znak zwycięstwa (V) na tle ekspozycji amerykańskich pocisków, które spadły w tym miejscu. Widząc to zastanawiamy się czy wiedzą, że przegrali tę wojnę? no cóż.. Drogę zastępuje nam niski „wysuszony” Wietnamczyk. Próbuje coś przekazać gestami, najwyraźniej nie mówi – wydaje tylko dźwięki. Prowadzi nas do budynku z ekspozycją zdjęć z czasów Wojny. Na ścianach zdjęcia z budowy tuneli oraz propagandowe obrazki: pojmanie pilotów znienawidzonej Imperialistycznej Ameryki i bohaterscy żołnierze Vietcongu. Przy jednym ze zdjęć przedstawiających małego chłopca nasz „przewodnik” wyraźnie się pobudza. Wskazuje na zdjęcie i na siebie. Najwyraźniej widzimy przed sobą chłopca ze zdjęcia. Jednego z 17 dzieci, które urodziło się pod ziemią Vinh Moc. Prowadzi nas do wejścia do tunelu nr 3. Jesteśmy w środku. Ciemno jak w dupie. Gdzieniegdzie żarzy się mała żaróweczka ale daje to niewiele. Tunele Vinh Moc są podobno znacznie większe od tych z okolic Sajgonu gdzie przeciskasz się w pozycji kucznej ale tutaj i tak nie jesteśmy w stanie się wyprostować. W lekkim przygarbieniu pokonujemy kolejne zakręty tej ciasnej i ciemnej konstrukcji. Co ciekawe – ściany są wzmocnione wspornikami tylko na wejsciach (prawdopodobnie dodanymi w poźniejszym czasie) i pierwszych metrach. Dalej to już tylko zwykle robacze dziury wydrążone w ziemi, glinie czy skale. Żadnych doddatkowych, zbędnych przestrzeni, wszystko minimalistyczne. Tutaj sala porodów – szpital wskazuje przewodnik na jamę 1,5x3m. Identyczne jamy były dla składu amunicji czy wypoczynku. Tak krok po kroku gęsiego przemierzamy kolejne zakamarki. Jest na prawdę wąsko. W przeciwieństwie do naszego przewodnika raz po raz obijamy się od ścian gdy tracimy kontakt z wątłym światłem w tunelu. „Mały” spokojnie na stojąco przebiega praktycznie kolejne komnaty. Po drodze  mijamy zejście do głębszych pokładów chroniących mieszkańców przed bombami penetrującymi. Póki widzimy jeden drugiego jest ok. W momencie gdy Wietnamczyk przyspiesza na zakęretach chwilami widać tylko ciemne ściany i robi się sucho w gardle. W środu jest na prawdę ciepło, a jest nas tylko 5tka z „Małym”. Ciężko sobie wyobrazić życie tutaj a tym bardziej odbieranie porodów i wychowywanie dzieci. Po ok 15 min ‚błądzenia” po tym swoistym labiryncie widać w końcu światełko w tunelu. Wychodzimy i.. przed nami roztacza się cudownie szeroka, piaszczysta plaża. Żałujemy, że nie mamy strojów kąpielowych. W koło poza kilkoma tubylcami wyławiającymi muszle nie ma żywej duszy. Przechadzając się wzdłuż lini brzegowej zastanawiamy się jak to wyglądało w trakcie konfliktu. Czy mieli czas na skorzystanie z uroków tego miejsca czy też je zaminowali…Wracamy znowu do tuneli tym razem pod górkę,  dużo szybszą trasą dochodzimy do wyjścia nr 5 nieopodal naszego samochodu.
Ciężko sobie to wszystko wyobrazić – życie jak kret, przemykanie tunelami w kompletnej ciemności (elektryczności w tunelach w czasie wojny nie było), kilkanaście metrów nad głowami spadają wielkie bomby. Wietnamczycy dali radę i być może dzięki takim poświęceniom ostatecznie okazali się zwycięzcami. Wracamy zobaczyć most. Koło niego jest już nowy – przejazdowy. Stary jakby trochę w ukryciu, zamaskowany, sprawiający wrażenie zaniedbanego. Przechodząc dziwne myśli krażą po głowie  ile  razy spotykały się na środku obie strony aby wymienić więzniów, ilu poległo od strzałów snajperów. W drodze powrotnej mijamy jeszcze cmentarz ofiar  oraz bazę w Doc Mieu. Próbujemy jeszcze raz namówić kierowcę aby za drobną opłatą zawiósł nas do Khe Sanh ten jednak jest nie do złamania. Wracamy ostatecznie do Hue w poszukiwaniu czegoś na ząb.  W poszukiwaniu odpowiedniej strawy zapuszczamy sie na drugą stronę mostu omijając jednak cytadelę. Nad rzeką już dosyć daleko od turystów znajdujemy w końcu zagłębie BBQ dla tubylców. Siadamy nad samym brzegiem rzeki na maleńkich krzesełkach. Obsługa swoje my swoje szybkie porozumienia na migi + tłumacz vietnamskiego i zamawiamy krewetki i kalmary z grilla\na parze oraz wiadro z lodem i piwami. Ostatecznie płacimy ok 45pln za owoce morza dla 4ech osób z 7mioma piwami… Nareszcie znaleźliśmy zagłębie dla lokalnych z ich cenami – tak jak lubimy. W drodze powrotnej do hotelu  uwagę przykuwa również stalowy wózek (stall) z bagietkami. Podchodzimy i już wiemy że musimy to zjeść (a przyjanmniej 50% z nas). Chrupiąca bagietka jest wypełniana wołowiną\wieprzowiną\prażoną cebulką oraz ostrym „łojem” z oliwy i papryczek chilli. Yummi. Zaczynamy się rozochacać. Dzisiaj dobra ręka do jedzeniowych miejscówek więc zaglądamy „pod most”, gdzie wysiadaliśmy z łodzi po wycieczce  po Rzece Perfumowej. Są stoiska z glinianymi grillami. Na nich coś na kształt pizzy co po bliższym kontakcie okazuje sie  papierem ryżowym pieczonym na tym oryginalnym palenisku. W rezultacie obróbki termicznej papier szarzeje i staje sie chrupki. Z dodatkiem mięska, ostrego sosu delicje. W duchu powtarzamy aby ten smakowity koniec dnia w Hue był zapowiedzią coraz lepszej kuchni. Z uśmiechem wspominając niedawne przeżycia te mniej i bardziej klaustrofobiczne rezerwujemy hotel w Hoi An do którego wybieramy się z rana. Czas spać….hrrr.