W poszukiwaniu chilloutu

Z Hoi An wyruszyliśmy sleeping busem bezpośrednio do Mui Ne gdzie planujemy złapać nieco oddechu po intensywnych eskapadach i cały jeden dzień (!) przeznaczyć na chillout na plaży, o której piszą w przewodniku że jest jedną z najlepszych w Wietnamie. Mui Ne ma przywitać nas szerokim, 20 km pasem białej piaszczystej plaży, na której naładowalibyśmy baterie sącząc leniwie Bia Saigon przy akompaniamencie szumu morskich fal. Ta część Wietnamu legitymuje się najmniejszym wskaźnikiem opadów więc pogoda powinna być co najmniej dobra. Plaża Ham Tien łączy dwa miasteczka rybackie Mui Ne oraz większe Phan Thiet. Obydwa miasta jak i cała okolica słynie z doskonałych owoców morza, więc oczami wyobraźni już widzieliśmy wieczorne biesiady przy uginającym się od smakołyków posejdona stole a’la seafood BBQ na Perenthian Islands w Malezji (http://grog.pl/bbq-starts-at-7/). Dodatkową atrakcję pobytu miały stanowić duże obszary ruchomych wydm, które na fotografiach w przewodnikach wyglądały niezwykle interesująco. Mui Ne to również główny target miłośników kite- i wind-surfingu w Wietnamie więc pomimo braku sezonu (trwa wrzesień-marzec) istnieje teoretyczna szansa na spędzenie czasu nad morzem nieco aktywniej niż leżenie do góry brzuchem. Na chillout uprzednio było brane po uwagę również Nha Trang ale w obliczu dodatkowych atrakcji Mui Ne ostatecznie z premedytacją ominęliśmy to pierwsze.
Dojeżdżając do hotelu mijamy pasmo białych i czerwonych wydm (które są naprawdę spore) oraz wioskę rybacką Mui Ne z panoramą na całą okolicę. Droga miejscami biegnie zaledwie kilkadziesiąt metrów od morza. Wieje wiatr ale Kite’ów brak. Niewielkie fale rytmicznie uderzają o plażę, której praktycznie nie ma, gdyż morze wdziera sie wszędzie. Wydaje się, że przy silniejszej fali woda mogłaby wedrzeć się na jezdnię. Pomimo tego wszystko na razie wygląda nieźle poza pogodą, której do plażowej sporo brakuje. Wysiadamy. Kierownik rezerwacji ostrzega nas żebyśmy szybko decydowali się kiedy chcemy opuścić Mui Ne i wyjechać do Saigonu.
-Decide fast. Later my bus full. weekend.
Nie lubimy jak lokalesi próbują na nas wywrzeć presję więc decydujemy się najpierw rozejrzeć po okolicy. Zaplanowaliśmy pozostać dwa dni. Prognoza pogody na następny dzień wyglądała obiecująco zatem wydobyliśmy stroje plażowe z głębokich pokładów naszych plecaków. Szybki check-in: pokoje raczej ‚słabe’, za to niezły widok z basenu bezpośrednio graniczącego z plażą. Właściwie z basenu można zejść wprost do morza gdyż woda raz po raz zalewa całą powierzchnię wąskiego pasma piasku. Na kąpiele słoneczne raczej miejsca brak. Czujemy mocne rozczarowanie.. ale zwalamy to na zmęczenie podróżą i głód, dlatego też bierzemy standardowo 3 skutery i jedziemy na obiad w kierunku wioski rybackiej Mui Ne z nadzieją na lepszy klimat. W drodze, niestety, nie widać nic ciekawego. Ogólnie rozpierdziel po obu stronach jezdni, żadne miejsce nie zachęca specjalnie do zatrzymania się nawet na szybką przegrychę. Dojeżdżamy do portu: dalej nic, kompletna zwiecha. Nic się nie dzieje, nikt nic nie pichci, żadnego BBQ z seafoodem.. ogólnie bida. Morale zaczyna podupadać. Głód coraz mocniej daje się we znaki, więc zawracamy i postanawiamy pojechać w innym kierunku – do Phan Thiet. Po drodze stwierdzamy, że jeden dzień w Mui Ne to maksimum czasu który możemy poświęcić na tę wiochę. Nie czujemy się tu dobrze. Centrum dla surferów to praktycznie tylko lokale stworzone pod rosyjskich turystów. Na szyldach bukwy, a nazwy lokali typu ‚Tatiana’ czy ‚Rusałka’ zniechęcają nas na dobre. Chcemy zarezerwować bilety do Sajgonu ale zgodnie z tym co lokalny wcześniej wykrakał, brakuje miejsc w autobusie na następny dzień. Udało się na szczęście zarezerwować bilety u konkurencji, zatem wskakujemy na skutery i wio: im bliżej Phan Thiet tym krajobraz knajpkowy przyjaźnieje, liczba białych na chodnikach zaczaczyna maleć, zaczyna się polepszać ogólna ocena, pojawia się nadzieja. Ewidentnie popełniliśmy wcześniej błąd jadąc w kierunku Mui Ne, najwyraźniej życie toczy się na drugim końcu plaży Ham Tien. Mijamy kolejne miejscówki, niemniej jednak nie można powiedzieć żeby tętniły życiem. Surferów na morzu jak i w mieście jak na lekarstwo. Off season więc szkoły najwyraźniej nie tętnią życiem, jednak brak osób na morzu nieco dziwi, akurat dzisiaj wieje. Osławionych rosjan, którzy traktują tą część Wietnamu jak swoją włąsność też nie widać w nadmiarze. Po drodze mijamy ciąg błyszczących sklepów, spa, salonów piękności – wszystko opisane w dwóch językach – wietnamiskim i rosyjskim. Dla niektórych zapewne idealne miejsce do wydawania ‚dularów’. W końcu, raczej przypadkowo, docieramy do portu w Phan Thiet. Białych w mieście brak, najwyraźniej żadne ruskie się tu nie zapędzają bo stanowimy tradycyjną sensację: ‚4 białych na 3 skutrach!’. Samo miasto okazuję się całkiem spore, z niemałym portem rybackim i co ważniejsze gwarną ulicą wzdłuż której knajpka za knajpką możemy wybrać sobie restaurację z grilem i owocami morza. Mamy swoje BBQ. NARESZCIE!!! :) …
Zatrzymujemy się przy jednej z okazałym grillem. Przed nim uginają się stoły oferujące specjały w których można zakosztować: świeże krewetki, kalmary, langusty (w azji tłumaczone jako lobster czyli homar), przeróżne ryby i rybki, ostrygi i ślimaki. Zdawało się że wszystko nawołuje ze swych koszy i szklanych pojemników aby je pożreć. Siadamy, jesteśmy już tak głodni że chcemy skosztować i zjeść wszystko. W menu jest tak wiele permutacji sposobów podania, że na prawdę trudno się zdecydować (tym bardziej że menu jest wyłącznie po wietnamsku a nasz wietnamski translator nie daje rady przy takiej ilości zapytań). Z pomocą przychodzi nam grupa biesiadujących (i znających wietnamski) koreańczyków ze stolika obok. Sądząc po ilości syfu pod ich stolikiem bawią tu już długo. Jak się okazuje mają tutaj plantację dragon fruitów, są stałymi gośćmi tej pół ulicznej knajpy, która jak się okazało jest nalepszą knajpą w okolicy :) No to lecimy z zamówieniem: krewetki z grilla, ostrygi, małże zapiekane z serem, kalmary no i oczywiście ‚lobstery’-langusty. W miarę połykania kolejnych porcji jesteśmy świadkami ciągłego przypływu gości. Co kilka minut podjeżdża mni bus\taxi, skuter z nowymi klientami. Sami lokalni. Oprócz nas zero białasów. Chyba faktycznie nieźle trafiliśmy. Koreańczycy coraz mocniej zacieśniają kontakt, chyba coś pili :). Szef dragon-fruitowej ekipy o nieco psychopatycznej aparycji ciągle zagaduje, wypytuje. Od ‚sympatycznego pana’ przechodzi do fazy ‚pana nachalnego’. Chce się umawiać na swój przyjazd do Polski ze wspólnym biesiadowaniem, w zamian proponuje rewanż w Korei.. hmm… :). Trochę zaczyna nam to przypominać scenę z ‚Niemoralnej propozycji’. Czekamy tylko aż zaproponuje nam zwiedzenie jego farmy owoców w środku nocy na której pokaże nam jak się ‚bawią’. Żegnamy się w końcu i z knajpą i koreańczykami. Stos pancerzyków chitynowych na stole świadczy, że było warto przyjechać, niestety już nic więcej nie wepchniemy do żołądków. Zadowoleni i obżarci seafoodem wracamy do hotelu. Jutro wydmy, może Mui Ne nas jeszcze czymś miłym zaskoczy…?Po szybkim śniadaniu ponownie na skutery. Pogoda dużo lepsza, nastroje również. Jedziemy najpierw do czerwonych wydm. Niestety dotarły tam już pierwsze autokary zorganizowanych wycieczek z Sajgonu więc postanawiamy wrócić poźniej a teraz pojechać na białe, oddalone nieco od samego Mui Ne. Po ok. 20km widać w oddali białe piaski. Wydmy są faktycznie rozległe. Z bliska wygląda to jak miniaturowa Sahara. Obejście całości piechotą z pagórka na pagórek to przynajmniej kilka godzin chodzenia. Dla leniwych dostępna opcja zwiedzania wydm na quadzie. Czas nas goni, za kilka godzin transfer do Saigonu więc pora wracać. Docieramy do czerwonych wydm, tłumy już przejechały na białe, uda sie zatem zrobić parę fotek bez zbędnych statystów. Czerwone są dużo mniejsze od białych. Pstryk, pstryk wsiadamy na skutery i do hotelu.
Omyłkowo, wjeżdżamy do Mui Ne od innej strony a tam… dosłownie pierdyliard tac z pierdyliardem szprotek suszących się na słońcu. Dosłownie każdy wolny metr kwadratowy wioski poza środkiem jezdni jest zaraz zapełniany kolejną szprotkową tacą. Okolica srebrzy się od rybek migocących w promieniach słońca. W okół wszystkie dostępne wietnamskie ręce sortują szprotki, przenoszą szprotki, układają szprotki, pakują szprotki. Wszystko się dzieje wzdłuż, lub na samej ulicy. Dobra, koniec zachwytów. 2h do odjazdu. Wracamy do hotelu, szybki obiad i z uczuciem ulgi wyruszamy w drogę do Saigonu.

Ogólnie Mui Ne pozostawiło spory niedosyt, a miejscami wręcz niesmak. Oczekiwania były duże a rzeczywistość okazała się rozczarowująca. Zamiast białych piasków i chilloutu brudne wybrzeże z wymarłą kulinarnie wioską (co innego Phan Thiet, ale o Phan Thiet w przedwodnikach nie piszą). Być może w sezonie kitowym to się zmienia, tego niestety nie wiemy, bo żadnego surfera nie spotkaliśmy. W terminie (początek sierpnia), w którym byliśmy trudno sobie wyobrazić pobyt dłuższy niż jeden dzień. Plaże wokół Hoi An robiły dużo lepsze wrażenie. Skoro pogoda poza sezonem Kitowym jest w kratkę to i plażowanie i uprawianie sportów „wietrznych” ciężko zaplanować będąc jedynie przejazdem. Same wydmy aż takim rarytasem nie są aby nie zaliczyć ich w 2h choć agencje turystyczne robią co mogą aby wyciągnąć z tej okazałej kupy piasku ile się da. Mamy więc w ofercie białe, czerwone wydmy z opcją ze wschodem i zachodem słońca na każdej. Bardziej niezorientowanym napalonym na off-road wciska się jeepa z kierowcą, który większą część trasy przejeżdża asfaltem:). Na dobitkę farma strusi i zjeżdżanie na dupolotach z wydm, wizyta w wiosce rybackiej, i na jakiejś farmie. „czego chcieć więcej” . Widząc ofertę i możliwości omamiania przybyłych do Mui Ne władze Łeby powinny ponownie przemyśleć czy oddawanie piasku za bezcen z ich wydm jest dobrym posunięciem. Spokojnie przebiliby ofertę Wietnamczyków o kiełbaski z grilla i ogniska na wydmach. Oczywiście koniecznie z dupolotami i w opcji o zachodzie jak i wschodzie słońca..


ładowanie mapy - proszę czekać...

Mui Ne 10.933210, 108.287184