W sercu (?) malajskiej kuchni

Wspominaliśmy już przy okazji pobytu w Kuala  Lumpur, że nie zdążyliśmy poznać jednoznacznej odpowiedzi na pytanie na czym polega czy też czym się odznacza kuchnia malajska. Nie dowiedzieliśmy się również tego na Peranthian Islands. Codzienne BBQ ze świeżutkich owoców morza w towarzystwie szumu fal, choć fantastycznie smakuje raczej nie definiuje tutejszej kuchni w stopniu wyczerpującym temat. Na Penang mieliśmy wreszcie poznać prawdziwe oblicze nurtującego nas od pierwszych dni w tym kraju zagadnienia. Oto jesteśmy w Georgetown – kulinarnej stolicy Malezji. To tutaj wymyślono słynne Penang Curry na rybich głowach, to tutaj mieliśmy zakosztować Laksy uznanej w rankingu CNN za ósme najlepsze danie na świecie, to tutaj wymyślono wołowinę Redang w curry, która podobno ma wszystkie curry pod sobą ;). Z takim nastawieniem przyjechaliśmy do Georgetown, takie cuda pokazywał Rick Stein w swoich kulinarnych podróżach po Malezji, taką opinie dawali sami miejscowi… Jesteście smakoszami? Penang to „must eat” zachwalał jeszcze 5h temu kierownik przystanku autobusowego w Kuala Besut. Cudowny hinduski pączek w pikantnym sosie, którego mieli niektórzy z nas przyjemność spożyć podczas szukania noclegu dodatkowo podkręcił nasze oczekiwania :)
Zaraz po szybkim prysznicu ruszyliśmy w miasto na nocny żer:). Dochodzimy już do części, która miała być zastawiona metalowymi wózków uginającymi się pod smakołykami, nastawiamy się na jedzeniową schizofrenie „eat me sir, this is good…try me my friend, i am yummy” ;).. i co?  i nic… zero.. pustka.. null.. nunca.. po prostu figa z makiem.. żadne jedzenie do nas nie gada bo go…NIE MA!!! Przeszliśmy dobre kilka przecznic wiejących pustką. Wszystko zamknięte, nawet karaluchów brak a to dopiero 22ga… Z niedowierzaniem komentujemy otaczającą nas rzeczywistość „to ma być night life w GeorgeTown? nawet w Castello było więcej życia o tej porze…” (Castello – hiszpańskie miasto o najmniejszym wskaźniku najtlajfu na metr kwadratowy na wybrzeżu Costa Brava). Po jakimś czasie błądzenia pustymi ulicami słyszymy bollywoodzkie takty -zapędziliśmy się koniec końców aż do „Little India”. Co prawda nadal nie ma atakujących nas zewsząd kuchennych zapachów ale jest wreszcie jakieś życie – jest nadzieja. Ktoś żywy nas mija od czasu do czasu, stado głośników wyje na pełny regulator w kolejnych otwartych sklepikach tylko jedno niezmienne – brak jedzenia na horyzoncie… Morale spada, już chcemy kapitulować aż tu nagle w oddali wyrasta „Kapitan”- indyjska knajpa uliczna otwarta 24h. Zdecydowanie to nie indian food był tym o czym marzyliśmy tego wieczora. Niektórzy z naszej załogi wręcz twierdzili że to nie ‚te’ smaki, ale z braku laku (a raczej Laksy) siadamy przy stoliku na ulicy. Menu – totalna loteria, brak obrazkowej wersji. Bez pomocy kelnera się nie obejdzie. Kelner słabo tłumaczy, coraz większe zakłopotanie na twarzach zamawiających „ale co to jest? nie wiem, loteria, ja nie będę nic jeść chyba, poradź mi coś, ale ja wiem tyle co wy, wybierz cokolwiek” ;). Po kilku słownych przepychankach w końcu ustaliliśmy co jemy metodą szybkiej wyliczanki. Wiadomo w sumie tylko czy coś pikantne będzie czy nie, z mięsem czy bez i zamówienie gotowe. Z niecierpliwością czekamy na jedzenie bo już późno, w brzuszkach pusto, a wiadomo że „głodny znaczy zły”.. Zaczyna się szerzyć defetyzm „moje na pewno nie będzie dobre… nie lubię indyjskiej kuchni…”. W końcu na stół lądują nasze dania. Każde z innymi sosami, z inaczej przyprawionym mięsem,  z „chlebkiem” (Naan) ale każde pyszne, soczyście przyprawione, z głębią smaku jakiego się nie spodziewaliśmy no i ten chlebek – wymiata! Dania bezmięsne z przepysznym kalafiorem i innymi warzywami w gęstym pikantnym sosie. Słodkie z pikantnym, pikantne z kwaśnym – wszystko pasuje, idealnie się zgrywa. Już wszyscy lubią indian food ;). Dodatkowy bonus: masala tea. Piją to chyba wszyscy lokale. Pikantna, imbirowa, z dodatkiem mnóstwa ziół i przypraw (masala), złamana mlekiem. Wyjątkowo ciekawy smak. Materiał zdjęciowy z tego wieczoru wyjątkowo ubogi, nie mamy pojęcia jak to się stało..

Najedzeni, zadowoleni zmierzamy w kierunku hotelu. Jednak jesteśmy trochę zdezorientowani: cholera, miało być malajskie jedzenie a nie indyjskie!. Postanowiliśmy zatem już w akcie desperacji zobaczyć co się dzieje w Red Garden reklamowanym jako ‚super malay food corner’. Wchodzimy do środka a tu… impreza na całego ;). Dosyć spora hala ze sceną i stolikami obsadzonymi ludźmi, otoczona kordonkiem kiosków serwujących potrawy z różnych regionów Azji: a to sushi z Japonii, a to filipiński grill, a to owoce morza a’la Indonezja, do wyboru do koloru. Po obchodzie i złożeniu zamówienia (malayskiej wersji pad thai) i Skola (tutejsze piwo) chłoniemy atmosferę tego przedziwnego miejsca. Jedna strona hali skupia się na występujących na żywo (zmieniąjących się co dwie piosenki) nieszablonowych wykonawców ;). Druga strona wlepia gały w ogromny telebim z transmisją olimpijskiej gimnastyki, dokładniej skoku przez kozła. Wokół gwar lokalesów na przemian wzdychających do kolejnych wykonawców. Przedziwne to Georgetown.. Wygląda jakby całe miasto siedziało w tej jednej hali ;)
W końcu przychodzą zamówione dania, niestety najwyraźniej ilość kosztem jakości zwabia do Red Garden klientelę. Danie tłuste, kiepskie w smaku. Ogólnie Red Garden polecamy bardziej jako ciekawostkę nie zaś mekkę jedzeniową (chociaż kto wie, może inne stragany serwują lepsze rzeczy). Taka malajska wersja disco polowej piosenki biesiadnej. Nic to, czas na nas, może jutro znajdziemy w końcu dobrą „penandzką” garkuchnię.

Plan od rana był prosty – łapiemy szybkie śniadanie w hotelu i eksplorujemy zabytki Georgetown. Skwar leje się z nieba.. Fort Cornwalis i okolice – zaliczone, więc zaczynamy myśleć o wynajęciu samochodu do zwiedzenia zachodniej części wyspy. Na ‚ jutro’ planujemy wycieczkę do Cameron Highlands.

Wynajętym samochodem kierujemy się na zachód. Po kilku złych skrętach (i godzinie kluczenia i lawirowania pomiędzy tubylczymi pojazdami) w końcu obieramy właściwy azymut, oczywiście śladem żarcia. Pierwszy przystanek, Tropical Spice Garden zaliczamy w przyspieszonym tempie, bo pani straszy że zaraz lunie jak z cebra. Zapobiegawczo dostajemy parasole. Ogólnie fajne miejsce na zapoznanie się z przyprawami, których owoce widzimy zazwyczaj dopiero w sklepie lub na talerzu.

Bonus: punkt z cytrynowo-imbirowo-jeszczejakąś herbatą. Smaczna. Podobno jest również lekiem na wszystko.

Kolejny przystanek – farma tropikalnych owoców. Parking obrośnięty drzewami chlebowca (owoc może ważyć 40kg) tylko tak jakoś pustawo. Niestety spóźniliśmy się na ostatnią wycieczkę po farmie. Nadal jednak można skorzystać z zakupu seciku swieżutkich owoców jakich u nas nie zaznacie. Nawet owoce chlebowca tak swieże jeszcze nigdy w naszych przełykach nie gościły. Wisienką na torcie są owocowe mixy. Nr 1: ananas zmieszany z acerolą i lodem (jeśli ktoś wie gdzie u nas można kupić świeżą acerolę, prosimy o kontakt). Bezapelacyjnie unikatowy, niesamowity smak tej mikstury pozostanie w pamięci kubeczków smakowych na długo.
Przyprawy przyprawami, owoce owocami a my w dalszym ciągu nie zakosztowaliśmy kuchni Penangu. Jedziemy dalej w kierunku pd-zach. Mijamy kolejne małe wioski ale nic nie wpada nam w oko. W dodatku znów zaczyna lać więc morale też pada. W końcu widać jakiś szyld po przeciwległej stronie ulicy, widzimy kilku lokalesów kręcących się wokół kuchni plenerowej, więc ryzykujemy i skręcamy do Kim Kim (być może knajpa nazywała się Boy Seafood ale co do tego zdania są podzielone). Parkujemy kawałek dalej.

Idąc w kierunku knajpy czujemy na sobie spojrzenia miejscowych. W knajpie również wszyscy, od obsługi po lokalnych gości, wlepiają w nas wzrok z niedowierzaniem. Po chwili konsternacji zaczynają się uśmiechać widząc jak z zakłopotaniem spoglądamy na wywieszoną tablicę z MENU:

Na szczęście młody kucharz się nad nami lituje, wychodzi z WOKowni i płynnym angielskim z uroczym uśmiechem pyta która pozycję wybieramy ;). Zaczynamy żartować, kucharz pyta już na poważnie na co mamy ochotę. Zaczyna pokazywać różne półmiski z mięsem z parownika przygotowanymi pod dalszą obróbkę na grillu. W końcu ustalamy główne składniki/wyznaczniki dań: „1.spicy pork, 2.fish sweet&sour 3.something light i 4.I will cook something for you – surprise ;)”

Cała sytuacja: otoczka zamawiania oraz wlepiający ciągle w nas gały lokalesi  niesamowicie nas nakreciła. W dodatku nie mieliśmy pojęcia co zaraz zjemy. Popijając Tigera byliśmy naprawdę podekscytowani, chociaż to znów nie malajska a chińska kuchnia… W końcu nadchodzi pierwsze danie – „something light” – wielkie rozpływające się w ustach kawałki home-made tofu… pycha. Nie możemy się doczekać co przyniosą w następnej kolejności. Wchodzi „fish sweet& sour” – delikatne małe fileciki skropione wyśmienicie zbalansowanym sosem z ananasa. Aż ślinka cieknie jak to piszemy. Kolejne: „spicy pork” – super przyprawiony, zapiekany a la claypot.. yummy. W końcu na stóle ląduje „I will cook somethin’ for you”. Wygląda jak pulpety w pikantnym sosie z bardzo wysmażoną skórka. W rzeczywistości jest to wieprzowina krojona na dosyć duże kawałki -sześciany, idealnie mięciutka w środku i chrupiąca z wierzchu – absolutne mistrzostwo. Po wymianie kilku zdań i okraszeniem pochwałami naszego kuchmistrza, dowiadujemy się że jesteśmy pierwszymi białymi w tych okolicach od kilku miesięcy;). Tym bardziej czujemy się wyróżnieni. Na odchodne jeszcze reklamuje truskawki z Cameron Highlands jako siódmy owocowy cud w kraju ;).

Wieczorem, (nie poddajemy się) niestrudzeni znów wychodzimy na żer w Georgetown w poszukiwaniu malay foodu. Skończyło się podobnie jak wcześniej: u Kapitana. Jedzenie znów przepyszne – świetnie zakończony dzień. Może na Penang nie znaleźliśmy tych mitycznych specjałów tutejszej kuchni, może za późno ich wyglądaliśmy a może poprostu to.. Ramadan?. Nie wiemy. Jeśli jesteś jednak fanem ponadprzeciętnego jedzenia za śmieszne pieniądze to w Georgetown i okolicach znajdziesz coś dla siebie, (choć w trakcie Ramadanu, trochę się naszukasz). Ostatnie ochy i achy nad chlebkami w Kapitanie i do hotelu… jutro truskawki i herbata w Cameron Highlands.

ładowanie mapy - proszę czekać...

Penang 5.419319, 100.335732 Georgetown, Penang, Malaysia W sercu(?) malajskiej kuchni Need for Speed: Malaysia II